Wiosłem w gardło Katarzyny
Czyt. “up shit creek without a paddle” 😉
Czyli krótka historia jak to dzielna osada polskich kajakarzy w głębi australijskiego Outbacku wypłynęła na szerokie wody upstrzone krokodylami.
Byliście już z nami w Kakadu National Park i kąpaliście się w Gunlom Falls. Nie wiem jak Wy, ale my kąpieli nie mieliśmy dosyć, tym bardziej, że pora sucha, tym bardziej, że żar leje się z nieba, a stopy podpiekane są żarzącą się czerwienią. Gdzie się dało trzymaliśmy się więc blisko wody.
Dzień wcześniej pożegnaliśmy naszą dzielną towarzyszkę Shoko wsadzając ją w busa powrotnego do Darwin, a sami o świcie ruszyliśmy na południe, do Katherine Gorge.
Rzeka Katherine zostawia w krajobrazie bardzo malowniczą bruzdę wrzynając się od 23 milionów lat w skorupę z piaskowca porośniętą dość równomiernie australijskim rug-iem. Zbliżając się do Parku narodowego Nitmiluk (w języku lokalnych Aborygenów to “miejsce, w którym śpią/marzą cykady”) otaczający drogę żółtoczerwony piach nie zdradza bogactwa, jakie po chwili ukazuje się naszym oczom. Widać, że woda potrzebowała trochę czasu, aby tak głęboko zakopać się pośród skał. Niektóre urwiska mają po siedemdziesiąt metrów wysokości, a robią tym większe wrażenie, że niejednokrotnie ściany są niemal idealnie pionowe przypominając kanion biurowców przy Pitt Street w Sydney. 😉
Dopuszczona do zwiedzania część żeglowna rzeki obejmuje 12 km przedzielone rumowiskami skalnymi na dziewięć gardzieli. Pierwsze dwie, jak to w Australii zwykle bywa, są dostępne dla wszystkich. Po pierwszej można się przepłynąć płaskodenną motorówką, zjeść śniadanie na promie o świcie, kolację o zachodzie słońca, wykąpać się w rzece, wypożyczyć kajaczek itp. Po drugiej można już tylko popływać kajaczkiem (przenioska z pierwszej części). Tutaj ludzi już znacznie mniej, ale jeszcze też można się na kogoś natknąć. Od części trzeciej nie ma już nikogo. Nie ma kafejki, nie ma rangersów, jesteś zdany na siebie to i liczba turystów spada drastycznie. Do zera. A właściwie do nas dwojga.
Wybraliśmy opcję dwudniową z nocowaniem na kempingu w szóstym gardle. Zapowiadało się łatwo. Dlatego tutaj przyjechaliśmy. Po operacji kolana spływ kajakowy wydawał się ciekawą i lekką alternatywą dla łazikowania po buszu. Na mapce też wyglądało to nieźle. Too easy…
It wasn’t.
Schody zaczęły się na “przenioskach”. Przyzwyczajeni, że w polskich realiach oznacza to ominięcie niskiego mostku lub przepchnięcie kajaka przez zwalony pień drzewa nie spodziewaliśmy się wspinaczki po skałach z kilkudziesięciokilowym kajakiem za sobą (dwudniowe zapasy i ekwipunek). Przy niskim stanie wody (koniec pory suchej) niektóre gardła szczerzyły się wypiętrzonymi wapiennymi kłami, inne były nawet kilkustumetrowej długości kamiennymi kocimi łbami. Niezła próba jak na rehabilitanta.
Po całym dniu wiosłowania w górę rzeki (ponad 10 km) i kilkunastu przenioskach większych lub mniejszych dotarliśmy do kempingu. Szumnie powiedziane! Do łachy piachu wylewającej się spomiędzy skał. Rozłożyliśmy moskitierę (namiotu brak) tworząc konstrukcję z wioseł, kajaka i sterczących palików.
Noc pod rozgwieżdżonym czarnym jak smoła niebem na takim bezludziu jest nie-za-pom-nia-na.
My, piasek, ciemność, komary, niezidentyfikowane odgłosy zwierząt zza pleców i dziwne pluski dochodzące od wody.
Leżąc na piasku tylko pod cieniutką, transparentną moskitierą ciężko pozbyć się myśli o krokodylach, które dopływają w górę rzeki (widzieliśmy wiele tablic ostrzegawczych po drodze). I choć mówią, że krokodyle słodkowodne są dość płochliwe i nie stanowią zagrożenia dla ludzi, a słonowodne ludojady wyłapywane są w niższych partiach rzeki, jakoś ciężko zmrużyć oko. Zmęczenie jednak bierze górę.
Świt zastał nas wylegujących się na piasku. Już po kilkunastu minutach wrzaski ptaków i palące ukłucia słońca nie dają dłużej spać. Krótkie śniadanie, ustalenie zasad planu awaryjnego H2O i jesteśmy gotowi do drogi. Powrót w dół rzeki okazał się łatwiejszy. Znaliśmy już łatwiejsze przeprawy, a skakanie po głazach nie było już tak karkołomne; łatwiej spuszczać kajak niż wciągać go na wierch. Zapasy też się jakoś uszczupliły i odciążyły barki. Zwłaszcza wspomniana woda. Prawie dziesięć litrów wody na dwa dni na naszą dwójkę przy takim wysiłku okazało się za mało. Wracaliśmy na rezerwie. Wiosłując po Katherine pamiętajcie o wodzie – duuuuuużo wody!
Widoki niezapomniane, przygoda wspaniała, przyroda powalająca.
Jednak natura to potrafi!